15.02.2021

BOSKI FAŁSZ

Prawdziwa historia Florence Foster Jenkins – najgorszej śpiewaczki świata.


Trudno uwierzyć w historię przedstawioną w "Boskiej Florence" A jest niemal w stu procentach prawdziwa! Śpiewaczka Florence Foster Jenkins była w latach czterdziestych gwiazdą, ale nie ze względu na swoje wybitne umiejętności wokalne. Wręcz przeciwnie. W ogóle nie potrafiła śpiewać. 

"To, co słyszała w swojej głowie, było perfekcyjne" – mówił o śpiewie Jenkins jej ostatni akompaniator, Cosme McMoon. Ona uważała, że śpiewa sopranem koloraturowym, czyli najwyższym, rzadkim, wręcz wirtuozerskim głosem kobiecym. Prawda była jednak zupełnie inna. Jej występy były niekończącym się zmaganiem z tonacją, rytmem, melodią. Dramatyczne, komiczne, trudne do uwierzenia, ale zawsze pełne pasji i radości. Po każdej arii wprost promieniała. Naprawdę kochała to, co robiła.

 


Urodziła się w 1868 roku w Pensylwanii. W jej rodzinie nigdy niczego nie brakowało. Ojciec był adwokatem i spadkobiercą ziemskiego majątku. Małą Florence wysłał na lekcje gry na fortepianie. Dziewczynka miała talent, mówi się nawet, że w wieku 8 lat występowała przed samym prezydentem USA. "Małą Miss Foster" okrzyknięto cudownym dzieckiem. Z czasem jej artystyczne ambicje rosły. Ojcu się to jednak nie podobało. Chciał, aby Florence wyszła bogato za mąż i była ułożoną panią domu – fortepian, w pewnym sensie obowiązkowy dla panienek z bogatych rodzin, miał w tym tylko pomóc. Żadna kariera nie wchodziła w grę. Gdy miała 17 lat, nie pozwolił jej na wyjazd do Europy i szkolenie się u najlepszych nauczycieli. Dziewczyna wtedy zbuntowała się. Uciekła z domu, wyszła za mąż za młodego lekarza, Franka Jenkinsa, i wyjechała do Filadelfii. Małżeństwo nie przetrwało długo. Okazało się, że w noc poślubną Florence została zarażona syfilisem. Z powikłaniami choroby kobieta zmagała się właściwie do końca swoich dni. Mimo rozstania zatrzymała nazwisko męża, aby nigdy nie zapomnieć o tym, co jej zrobił. Zaczęła pracować jako nauczycielka gry – pieniądze były marne, a życie Florence dalekie od tego, jakie sobie wymarzyła.

Wszystko odmieniło się w 1909 roku, kiedy jej ojciec zmarł i – ku zaskoczeniu całej rodziny oraz samej Florence – uwzględnił ją w testamencie. Spadek był niemały. Spokojnie mogła pozwolić sobie na wynajmowanie drogich apartamentów i pobieranie lekcji śpiewu. Nie przejmowała się, że miała ponad 40 lat. Jej długo odkładane na bok marzenia o występach publicznych w końcu mogły zostać spełnione. Dlaczego śpiew? W tym miejscu jej biografii napotkać można na różne wersje wydarzeń. Według jednej z nich Jenkins od zawsze pragnęła być śpiewaczką operową i szkolenie się w tej dziedzinie miało być celem jej wyjazdu do Europy. Inna jest dużo bardziej prozaiczna – Florence uszkodziła ramię w wypadku i nie miała szans na karierę pianistki. Wymyśliła wtedy, że będzie śpiewać. Bo czemu by nie?

Poznany niewiele wcześniej aktor młodszy od niej o siedem lat St. Clair Bayfield został jej menedżerem. Nazywała go swoim mężem, ale nigdy oficjalnie nie wzięli ślubu, a ich związek opierał się właściwie na (bardzo ciepłych, ale wciąż) biznesowych relacjach. To z jego pomocą założyła nowojorski Klub Verdiego. Była członkinią co najmniej kilkunastu stowarzyszeń, w których odpowiadała za muzykę. Specjalizowała się w tworzeniu tzw. żywych obrazów i sama sobie przyznawała najważniejsze role w tych rekonstrukcjach – zazwyczaj pojawiała się w ostatnim z obrazów, ubrana w cudaczny kostium własnego projektu. Jenkins bez dwóch zdań była ekscentryczką, lubiła być w centrum uwagi, ale wszystkie jej poczynania wynikały z jednego – wielkiej miłości do sztuki.

Głucha na krytykę

Pierwsze recitale dla członków klubu zaczęła dawać w 1912 roku. Publiczność, złożona głównie z jej znajomych, przyjmowała te występy życzliwie. Choć brak talentu był w przypadku Jenkins niepodważalny, ludzie nie chcieli sprawiać jej przykrości. A ona sama głęboko wierzyła, że świetnie śpiewa. Nawet słuchając nagrań, nie słyszała fałszu. Mówi się, że lubiła włączać swoje wykonanie "Arii z dzwoneczkami", a potem porównywać je z wersją znakomitej, bardzo wtedy popularnej Amelity Galli-Curci. Swoich gości prosiła o głosowanie która wypadła lepiej. Wszyscy oczywiście wybierali Florence. W biografii Jenkins przeczytać możemy, że pewnego dnia jedna z kobiet zagłosowała na Galli-Curci, co spotkało się ze zdecydowaną reakcją gospodyni – "Jak mogłaś się tak pomylić? Mój głos jest o wiele pełniejszy niż jej!".

Po śmierci matki, która pod koniec życia mieszkała razem z Florence, majątek Jenkins jeszcze się powiększył. 60-latka zaczęła urządzać coraz większe koncerty. Występowała m.in. w sali balowej hotelu Ritz-Carlton. W jaki sposób udawało się zapełnić tak dużą widownię? Działając w tylu różnych klubach, Florence miała ogromną liczbę znajomych, z czego duża część była zależna od jej pomocy finansowej. Po pewnym czasie, gdy wieść o "najgorszej śpiewaczce świata" zaczęła się roznosić, ludzie chcieli przychodzić na jej występy, by po prostu się pośmiać. A było z czego. Jenkins nie potrafiła utrzymać ani jednego dźwięku. Czasem wydawało się, że jest już na dobrej drodze, ale zawsze i tak kończyło się okropnym fałszem. Florence miała fatalną dykcję i śpiewała poza muzyką (jej akompaniatorzy byli podziwiani za to, jak dobrze umieli się dostosowywać do nieprzewidywalnych zmian tempa). Obwieszona piórami i rozmaitymi świecidełkami, nie tylko wydawała z siebie okropne piski, ale też próbowała tańczyć i wykonywać majestatyczne gesty. Nie był to jednak żaden kabaret, a poważny operowy występ – składały się na niego standardy Mozarta, Verdiego czy Straussa.

Niektórzy mówili, że pękło jej serce, gdy dowiedziała się, że wszyscy się z niej tylko śmiali

Czy naprawdę nikt się z niej nie śmiał? Owszem, zdarzało się, ale takie osoby były zazwyczaj szybko zagłuszane przez aplauz tych, którzy nie chcieli jej urazić. Stojąc na scenie, ona sama słyszała więc jedynie entuzjastyczne, żywe reakcje. Później porównywała je z euforią, jaką wzbudzał na koncertach Frank Sinatra. Była głucha i ślepa na wszelkie słowa krytyki. Jeśli docierały do niej żarty lub negatywne opinie, traktowała je jako profesjonalną zawiść konkurencji. Ostatecznie sama rozprowadzała bilety na swoje występy, chcąc wyeliminować tzw. przypadkowych słuchaczy - ignorantów. Jeśli komuś nie podobał się jej śpiew, musiał nie znać się na muzyce. Kolejny raz po prostu nie sprzedawała mu wejściówki. Tacy "nieproszeni goście" byli ponoć nawet usuwani przez policję.

Pęknięte serce

Bayfield wcale nie chował przed Florence każdej negatywnej recenzji. Jenkins zdawała sobie sprawę z krytycznych artykułów na swój temat, ale potrafiła znaleźć pochwały nawet w najbardziej surowych z nich. Co nie było wcale aż tak trudne. Dziennikarze, którzy opisywali jej recitale z ironią, puszczając oko do publiczności, nie chcieli pastwić się nad nią. Stwierdzali na przykład, że tego i tego dnia Florence zaśpiewała najlepiej w swoim życiu lub że wykonywała swoje zadanie najlepiej, jak potrafiła. Jakby nie było, słuchacze domagali się bisów. Gdy po latach pytano jej najbliższe otoczenie jak mogli tak okłamywać Florence, oni stanowczo zaprzeczali. "Każdy, kto mówił jej, że jest najcudowniejszą śpiewaczką, jaka kiedykolwiek żyła, naprawdę kochał ją całym sercem" – mówił McMoon. Ona po prostu dawała ludziom radość.


Miała 76 lat, gdy wynajęła na swój koncert prestiżową salę Carnegie Hall. Ponoć namawiali ją fani i początkowo się przed tym wzbraniała. Później stwierdziła, że występ ten będzie spełnieniem jej wielkiego marzenia i nie dało się już jej odwieść od tego pomysłu. Bilety sprzedawały się jak świeże bułki. Mówi się, że ponad dwa tysiące osób czekało przed drzwiami, licząc, że ktoś nie przyjdzie i zwolni się choć jedno miejsce. Po raz pierwszy Jenkins nie miała kontroli nad sprzedażą wejściówek i na jej koncercie pojawiło się znacznie więcej krytyków muzycznych. Kiedy wyszła na scenę, aby śpiewać stare angielskie pieśni z pasterskim kijem w dłoni, publiczność oszalała. Minęło kilka minut, zanim pozwolono jej zacząć. Ludzi spoza grona "miłośników muzyki", jak nazywała ich Florence, było jednak wielu. Ich reakcji nie dało się już tak łatwo zagłuszać i w kilku momentach głośne śmiechy przerywały śpiew Jenkins. Kłaniała się wtedy, uśmiechała i zaczynała raz jeszcze, ale wtedy wreszcie zrozumiała. "Kiedy wracaliśmy do domu, Florence była zmartwiona, a po przeczytaniu recenzji wręcz zdruzgotana. Ona nie wiedziała…" – wspominał Bayfield.

Zmarła niedługo później. Niektórzy mówili, że pękło jej serce, gdy dowiedziała się, że wszyscy się z niej tylko śmiali. Inni uważali, że nie dała sobie rady z wysiłkiem i nadmiarem wrażeń towarzyszącymi koncertowi, ale odeszła spełniona. Oczywiście Florence nie umiała śpiewać. Fakty były jednak takie, że jej występ w Carnegie Hall był najbardziej niezwykłą rzeczą, jaka kiedykolwiek się tam wydarzyła. Większość osób przyszła tam, aby pośmiać się ze starej baby udającej śpiewaczkę, ale w trakcie koncertu Jenkins potrafiła zaczarować ich swoim urokiem i szczerą radością z bycia na scenie. W tym słabym śpiewaniu była tak autentyczna, sympatyczna i pełna pasji, że szybko wybaczano jej nietrafianie w dźwięk. Ludzie po prostu ją lubili. Ona kochała zaś muzykę i próbowała dzielić się tą miłością z innymi. Wbrew temu, co pisali po tym występie niektórzy recenzenci, daleko jej było do próżności i arogancji. Wchodziła na scenę, bo była przekonana, że ludzie tego chcą. Zawsze wspierała jednak innych muzyków i w trudnych czasach II wojny światowej uchodziła za główną patronkę sztuki w Nowym Jorku.

 

 

Spełnione marzenie

Życie Jenkins stało się podstawą kilku książek i sztuk teatralnych. Najsłynniejszą z nich, znaną w Polsce pod tytułem "Boska!", przetłumaczono na 27 języków. Powstał też film. "Boska Florence" w reżyserii Stephena Frearsa. Historia tej kobiety ma w sobie ogromną siłę. Mówi w końcu o tak prostych, uniwersalnych rzeczach, jak to, by nigdy się nie poddawać i wierzyć w siebie; żyć na sto procent i cieszyć się z każdej możliwości, jaką to życie przynosi. Oczywiście Jenkins bardzo pomogły w tym pieniądze, ale nie one były najważniejsze. Nie oszukujmy się, gdyby nie śpiewała z pasją, jej kariera zakończyłaby się po pierwszym występie. Wygwizdana uciekłaby pewnie za kulisy i nigdy nie wróciła. Jednak publiczność dostrzegała, że w to, co robiła, wkładała całe serce. "Wydała niemal cały majątek na tę swoją pasję. Pod koniec zostało jej już niewiele ze spadku. Była w tym bezinteresowna, odważna i szczęśliwa, a do tego znalazła krąg ludzi, którzy wspierali to jej marzenie. 

Jej koncert w Carnegie Hall miał miejsce w 1944 roku, kiedy ludzie desperacko pragnęli rozrywki – śmiechu, wytchnienia i odwrócenia uwagi od smutnej rzeczywistości. Ona im to dała i stała się dzięki temu nieśmiertelna. Minęło ponad 70 lat, a świat o niej nie zapomniał. Dzięki sztuce, a teraz filmowi, o Jenkins dowiadują się coraz młodsze pokolenia. Czy ktoś dzisiaj mógłby podać choć jedno nazwisko wspaniałej śpiewaczki operowej z lat czterdziestych? No właśnie… Jej marzenie się spełniło. Jak sama mówiła, "Ludzie mogą mówić, że nie potrafię śpiewać. Ale nikt nie może powiedzieć, że nie śpiewałam!".

 
 _______________

#boska

W roli Florence Foster Jenkins - MARTA BIZOŃ

Fragment tekstu Boski fałsz. Prawdziwa historia Florence Foster Jenkins – najgorszej śpiewaczki świata Karola Barzowskiego | Tekst kontekstowy do programu spektaklu "BOSKA" w opracowamiu Marii Klotzer.

Peter Quilter
BOSKA
reż. Robert Talarczyk
Premiera  20,21 lutego 2021 Scena Pod Ratuszem oraz 13 marca 2021 Duża Scena

redakcja oraz zdjęcia z próby medialnej/ Anna Ryś