Ken Ludwig Pół żartem, pół sercem reż. Włodzimierz Nurkowski

Scena:
Duża Scena
Czas trwania:
2h 15 min (Z JEDNĄ PRZERWĄ)
Cena:
normalny: 50 pln , ulgowy: 40 pln

O spektaklu

Ta inteligentna komedia, jak sam tytuł sugeruje, inspirowana jest kinowym przebojem lat 50. ubiegłego wieku, „Pół żartem, pół serio” Billy`ego Willdera " z Marilyn Monroe, Jackiem Lemmonem i Tonym Curtisem. Podobnie jak w filmie, bohaterami są dwaj bezrobotni artyści. W tym przypadku - aktorzy. Chałturzą na prowincji, prezentując z miernym skutkiem "skrócone wersje" szekspirowskich dramatów. Jednak kiedy bieda zagląda im w oczy, postanawiają wykorzystać swoje aktorskie umiejętności w życiu. Dowiadują się bowiem, że leciwa milionerka chce przekazać w spadku fortunę swoim zaginionym siostrzenicom, które ostatni raz widziała, kiedy były małymi dziewczynkami. Dla aktorów brzmi to jak intratne wyzwanie. Prosty plan zaczyna się jednak komplikować. Na horyzoncie pojawią się kobiety, wobec których mężczyźnie trudno pozostać obojętnym, nawet jeśli właśnie ma na sobie damskie fatałaszki…

premiera 12 grudnia 2008, Duża Scena
314 premiera Teatru Ludowego

14.01.2009
Aleksandra Pyrkosz


Faceci w rajtuzach

Zdawałoby się, że intryga jest środkiem do osiągnięcia celu, przeznaczonym wyłącznie dla kobiet. Wielu, myślących w ten sposób, mogłoby się srodze pomylić. Zdaje się, że czasem i mężczyźni mogą być biegli w kobiecych sztuczkach. Mężczyzna czasem posuwa się do niekonwencjonalnych środków, by uzyskać to, do czego zaciekle i chciwie dąży. Ach, jakże miło jest wtedy zobaczyć go, jak męczy się na obcasach! Bez wątpienia bohaterowie sztuki Kena Ludwiga wyznaczają sobie cel, który dalece odbiega od uczciwości. Planują przejąć spadek po umierającej pani, wcielając się w jej zagubione siostrzenice. Teoretycznie plan jest prosty: przychodzą do domu "ciotki", która lada chwila ma umrzeć, zabierają spadek i uciekają. Ciotka, bynajmniej umrzeć nie chce i nie zamierza. Ale to dopiero początek problemów... Zarówno Leo jak i Jack, zakochują się w mieszkankach posiadłości. Ciągle jednak udają ich kuzynki lub znajome. Spędzają mnóstwo czasu z obiektami swojej miłości. W efekcie rozbijają ich plany, co do ożenków, wzbudzają miłość u postronnych, generalnie mieszają i burzą ład, który wcześniej istniał. Podwójne życie Leo i Jacka ma jednak krótki żywot. Pastor domyśla się uzurpacji i czyni kroki ku zdemaskowaniu oszustów. Na szczęście, siła miłości jest silniejsza. Panny, rezygnując z wcześniejszych kandydatów o rękę, wybierają uzurpatorów na narzeczonych. Ci bowiem, niechcący i przez roztargnienie, zdradzają się ze swoimi prawdziwymi tożsamościami. Czynią to jednak tak ujmująco , że nie sposób się oprzeć ich urokowi. Zatem na końcu mamy dwie nowe pary narzeczonych - teoretycznie wszyscy są szczęśliwi i zadowoleni. Może tylko prócz prawdziwych siostrzenic, które zostają uznane za oszustki i aresztowane. A ciotka nie dość, że jeszcze nie umarła, to nikt już nie chce życzyć jej śmierci. Spektakl "Pół żartem, pół sercem" w krakowskim Teatrze Ludowym to zgrabnie zrealizowana farsa, w której na pierwszy plan wysuwa się kreacja stworzona przez Tomasza Schimscheinera. Leo jest zdecydowany, kreatywny i dynamiczny. Natomiast Jack, jego partner w zawodzie, charakteryzuje się raczej powściągliwością, co nie oznacza, że nie jest zdolny do miłosnych uniesień. Obaj (Leo i Jack) są aktorami "ze spalonego teatru". Próbują zrobić karierę od siedemnastu lat. Mają podobno świetne recenzje, a jakże! Szkoda tylko, że sami je piszą. Nie mają grosza przy duszy i ich aktorski status można określić jako wagantów, tułających się od miasta do miasta w poszukiwaniu okazji do grywania dla publiczności. Mile widziana taka, która nie rzuca ogryzkami i nie wychodzi w trakcie spektaklu. Chociaż obaj mają opanowane wybitne role z Szekspirowskich dramatów, nie potrafią z tego zrobić użytku, by zdobyć fortunę. Wykorzystują więc swoje "talenty" do innej roli. Roli życia. Wcielenie się w kobiety oraz wszystkie konsekwencje, które idą z tym w parze, przyniosło im niespodziewane korzyści. Może nie wygrali fortuny, ale w końcu się zakochali. Sztuka Kena Ludwiga jest łudząco podobna (chociażby ze względu na tytuł) do komedii z 1959 roku z Marilyn Monroe. "Pół żartem, pół serio" Billy'ego Wildera wydaje się przewijać w toku przedstawienia wiele razy. Dzieje się to bardzo płynnie, niemalże niezauważalnie - tym lepiej dla konstrukcji sztuki. Po pierwsze, dwójka głównych bohaterów to artyści, którzy realizują swoje talenty w niekonwencjonalny sposób. Po drugie, obaj przebierają się za kobiety, by osiągnąć swój cel, który to przestaje być ważny w sytuacji, gdy pomiędzy wiersze zakrada się miłość. Następnie, wizerunek Marilyn Monroe przedstawiany jest przez wiele postaci spektaklu: chociażby przez postać Katarzyny Tlałki, która w pewnym momencie zakłada perukę symbolizującą fryzurę Monroe oraz jej białą sukienkę, z charakterystycznej sceny znad kraty metra. Poza tym, ciotka Florence przy końcowych sekwencjach ubrana jest w strój, w którym pojawia się Monroe właśnie w "Pół żartem, pół serio". Chociaż sztuka sama w sobie, jak to farsa, była śmieszna, to nie było, niestety bólu przepony. Generalnie jest pewna scena w spektaklu, która po prostu razi i być może to ona przysłania resztę sztuki. Uważam kreację ciotki Florence za nie do "przełknięcia" w odbiorze. Starej, umierającej osoby nie można przedstawiać w sposób groteskowy. Agonia (czy może raczej narkolepsja - nie wiadomo) starszego człowieka na scenie nie jest smaczna, zwłaszcza, jeśli dzieje się to w sposób tak przerysowany. Myślę, że rzucająca się starsza pani, która notabene grana jest przez młodą kobietę, na scenie jest nieautentyczna. Poza tym gra Florence była strasznie nachalna. Wciskano nam, widzom, jej wizerunek na siłę. Im nachalniej chciano nam go sprzedać, tym mniej chętnie to kupowano. Sądzę, że nad tą kreacją należy popracować.

Twórcy

przekład: Elżbieta Woźniak
reżyseria: Włodzimierz Nurkowski
scenografia: Anna Sekuła
muzyka: Krzysztof Szwajgier
choreografia: Marta Pietruszka
inspicjent: Anita Wilczak - Leszczyńska
sufler: Martyna Rezner